Kiedy książę Bolko Łysy zaplanował sprzedać grafom miśnieńskim ziemie leżące pomiędzy Bobrem, a Nysą Łużycką, pojechał wraz ze swą drużyną do Niemiec. Kręcił się tam wówczas przy osobie księcia jakiś Niemiec brodaty, o twarzy ospą poznaczonej, który Mamert Hoppe się nazywał i którego panem rektorem tytułowano. Krzywo patrzyła na owego brodacza cała książęca drużyna, bo przebąkiwano o nim, iż czarami się para i że w dalekiej Mauretanii studiował naukę o czarach i diabłach.W trzecim tygodniu pobytu u Sasów, gdy już do powrotu na Śląsk szykować się poczęto, wyjaśniła się cała sprawa. Książę Bolko wezwał do siebie rycerza Siedlicza z Wojcieszowa, który towarzyszył mu w tej podróży i wyjaśnił, że Mamert Hoppe jest wielce uczonym człowiekiem, który studiował w Bolonii i Monachium, i że teraz pojedzie on na Dolny Śląsk wraz z nimi. Nadmienił też, że rectorus uczelnię nową wybuduje, która „Collegium Iustitiares” będzie się nazywać. Rycerz Siedlicz miał się tym uczonym mężem opiekować w drodze powrotnej do kraju i od wszelkiego zła go ustrzec. Nie znał Siedlicz łacińskiej mowy i nie wiedział co to jest owe „fustitiares”, ale padł przed księciem na oba kolana i obiecując opiekować się uczonym, prosił, by książę zezwolił mu łaskawie owego rectorusa do swego zamku zabrać i tę uczelnię w Wojcieszowie wystawić. Obiecał nawet własnym sumptem budowle w tym celu potrzebne wznieść i owego uczonego męża opłacać. Wypowiadając swą prośbę myślał o splendorze, jaki na niego spłynie oraz o sławie, jaką zyska Wojcieszów przy tej okazji. Spodziewał się, że wieś jego w gród się rozrośnie, a on grododzierżcą się stanie. Książę Bolko wyraził zgodę i w miesiąc później Mamert Hoppe znalazł się w Wojcieszowie nad Kaczawą. Już w rok później stał kamienny budynek z grubymi przyporami, przeznaczony na uczelnię, przykryty czerwonym dachem z dachówek miśnieńskich. Rycerz nie żałował srebra budowniczym, toteż pracowali oni w pocie czoła od świtu do nocy. Przed zimą wykańczano wnętrze budowli wielkiej jak kościół, w której pomieścić się miało mieszkanie rectorusa, preceptorów i censorów oraz komnaty do nauki żaków przeznaczone. Do piwnic o półkolistych sklepieniach wnoszono przedziwne urządzenia ze świata sprowadzone. Nad wejściem wmurowano znak rodowy Siedliczów i kamienną płytę z literami oznaczającymi nazwę uczelni. Nie wiedział i nawet nie starał się dowiedzieć rycerz Siedlicz czego nauczać będą w owym collegium, bo ani sam czytać i pisać nie umiał, ani też nie interesowało go co nie urodzeni żacy w tym budynku robić będą. Tak oto powstało w Wojcieszowie collegium katowskie, w którym miano szkolić adeptów na przyszłych mistrzów tortur i śmierci, a którego pierwszym rectorusem, pergaminem książęcym zatwierdzonym, został Mamert Hoppe, uczony z Milusy nad Rohanem. Żaków chętnych do pobierania nauk nie brakowało. Przybyło ich do Wojcieszowa wielu ze Śląska, Czech, Saksonii i Niemiec, a nawet z Hungarii i innych krajów. Byli między nimi nawet i tacy, którzy już u katów czeladniczyli i przyjechali tylko po to, by odpowiedniego pergaminu się dosłużyć, który by im stanowisko kata grodzkiego, lub nawet książęcego, zapewnić potrafił. Gdy nauczanie zostało już rozpoczęte Hoppe inną budowlę zaczął stawiać na prawym brzegu Kaczawy, na zachodnim stoku Polanki, którą osobiście nadzorował. Miała ona kształt wieży na dwóch chłopów wysokiej, a mury jej wieńczyły cztery prostokątne, kamienne zęby. Na nich spoczywały drewniane krokwie krytego słomą dachu. Jedno miała ona tylko wejście, od strony sioła umieszczone i zamykane kutymi drzwiami. Była to kamienna szubienica na frankoński sposób wzniesiona. Dziwiła ona wszystkich, którzy do drewnianych byli przyzwyczajeni, a nawet do widoku skazańców na gałęziach drzew wieszanych. W piwnicach collegium rozmieszczone były pracownie, czyli laboratoria, w których adepci na mistrzów sztuki katowskiej poznawali narzędzia do tortur, w różnych krajach stosowane. Były tam zwykłe, dobrze znane na Dolnym Śląsku, dyby drewniane, cęgi do rwania skóry, żelazne buty św. Geherondy, narzędzia do wyłupywania i wypalania oczu, do wycinania języka, do przypiekania oraz machiny bardzo zmyślne, stosowane przy torturach, jak obręcze św. Maskalona, kolczaste, żelazne „dziewice”, nazywane „virge ferrata”, stoły do rozciągania i łamania kości. Znajdowała się tu też olbrzymia machina drewniana, poruszana korbą przez czterech chłopów, nazywana kołem do łamania. Były też i narzędzia katowskie: topory jedno i dwuręczne oraz miecze do obcinania rąk i nóg, a także noże do piętnowania złodziei, nałożnic, czy też ludzi niewolnych, którzy zbiegli od swych panów, pnie katowskie różnych wymiarów i kształtów oraz kukły skórzane i wypchane sianem, na których praktyk katowskich uczono. Czas trwania nauki planowany był na cztery lata, a zajęcia prowadzono tylko w języku niemieckim, bo żaden z żaków łaciny nie znał. Prócz teorii i praktyki program przewidywał opanowanie wszelkich przepisów ówczesnego prawa, po raz pierwszy spisanych w Dziewinic nad Łabą (Magdeburg) i zatwierdzonych przez cesarza. Kodeks karny i cywilny wykładał i objaśniał sam rectorus Hoppe, podczas gdy w laboratorium rządził arcymistrz sztuk katowskich, jego garbaty współziomek, Heinrich Lcchenick z Akwizgranu. Tenże Lechenick toporem katowskim władał tak zręcznie, że nawet mrówkę, chodzącą po pniu, potrafił przeciąć dokładnie na dwie równe części i od każdego ze swych uczniów tego samego wymagał. W pierwszym roku żądano od żaków tylko tyle, by poznali narzędzia i aby przyzwyczaili się do krzyku torturowanych. Dlatego przyglądać się musieli praktykom przeprowadzanym na różnych zwierzętach, byle gdzie złapanych. Toteż często musieli wysłuchiwać wycia i skamlenia psów, z których żywcem darto w pasy skórę, czy też przeraźliwego miauczenia kotów, którym wypalano oczy lub wydzierano pazury.Od żaków nie mogła się dowiedzieć miejscowa ludność, co jest powodem tych przeraźliwych głosów, wydobywających się z budynku, bo Hoppe z Lechenickiem wpajali w nich zachowanie tajemnicy zawodowej. Mówili: „Choćby cię męczyli, gotowali w smole, nigdy nie mów o tym co się dzieje w szkole”. Omijali więc wszyscy uczelnię, żegnając się z bojaźnią, a garbatemu Lechenickowi i brodatemu Hoppe ustępowali z drogi jak trędowatym. Żacy na drugim roku odbywali praktyki na zwierzętach, a podczas trzeciego na ludziach skazanych na karę śmierci i przysyłanych z polecenia księcia Łysego do Wojcieszowa. Gdy któregoś dnia skazańców zabrakło, poszedł Lechenick, wraz z czterema żakami w las, by jakiegokolwiek człowieka złapać. Zastali tu jakiegoś myśliwego podczas snu. Uderzeniem w głowę spowodowali, że stracił przytomność, potem rozbroili go, w worek włożyli i do szkody przynieśli. Na drugi dzień rano, bez zdjęcia mu worka z głowy, praktykowali na nim przypalanie stóp rozpalonym do czerwoności żelazem. Człowiek ten odzyskał przytomność. Począł szarpać swe więzy, krzyczał iż jest szlachetnie urodzonym i sądem książęcym zagroził. Zadrżeli żacy ze strachu po tych słowach i zdjąwszy przypiekanemu worek z głowy przekonali się, że faktycznie był to sam rycerz Siedlicz. W obawie, by wieść o porwaniu i torturach właściciela wojcieszowskiego zamku nie rozniosła się i nie trafiła do księcia, jeden z żaków zabił Siedlicza pchnięciem noża. Potem żelazem twarz jego zmasakrowali, by nikt go rozpoznać nie mógł i wrzucili ciało do wody. Brzegiem rzeki przechodził dnia następnego jeden z sokolników zamkowych i odnalazł zwłoki swego pana. Po odzieży go poznał i wieść o nim do zamku doniósł. Potem psiarczyk, który psy myśliwskie w zamku nadzorował, szybko jednego ze swych psów sprowadził. Był on specjalnie układany do łapania zbiegów z rycerskich siół i potrafił każdego uciekiniera węchem wytropić, choćby taki pod ziemię lub na drzewo się schował. Pies ten po śladach doprowadził do uczelni rectorusa Hoppe, a potem nawet do piwnic wlazł, gdzie krew rycerza wskazał wyjąc okropnie.Wówczas syn Siedlicza, człowiek wprawdzie młody, ale noszący już pas rycerski, nakazał wszystkich żaków do uczelni zgromadzić i siana do wnętrza wnieść. Także rectorusa Hoppe i arcymistrza Lechenicka tam wprowadzić nakazał, a potem podpalił siano i drzwi zamknął, a do tych, którzy oknami uciekać chcieli, z łuków szyć polecił. Szybko zajęło się siano w szkole złożone, a od niego schody drewniane, stropy, dach. Buchnął ku niebu ogień i dym ogromny, a wraz z nim przeraźliwe krzyki żywcem palonych adeptów sztuki katowskiej. Spośród wszystkich głosów najbardziej wyróżniały się dwa – Mamerta Hoppe i Heinricha Lechenicka. Nie musiał się nawet później młody rycerz Siedlicz sprawiać przed sądem książęcym, bo sędzia wyjaśnił mu, że stare, rycerskie prawo zezwala na zemstę rodowca za śmierć członka rodziny. Od dnia tego zaczęło straszyć w Wojcieszowie nad Kaczawą. Nie raz i nie dwa widywano nocami garbatego człowieka, idącego brzegiem rzeki, który na widok ludzi lub na ich głosy, uciekał, albo też brodatego mężczyznę ze śladami ospy na twarzy, który chodząc lub siedząc nad rzeką, gadał łacińskie słowa. Także widywano ich parokrotnie obok kamiennej szubienicy, która do dziś pamięta tamte odległe czasy, gdy oni jako ludzie chodzili po tej miejscowości.
Zobacz również :